
Originalny tytuł książki: 'Kalef', tłumacz:
Daniel Warmuz
Recenzje książek
Ptak z przetrąconym skrzydłem – Wojciech Stanisławski – Tygodnik Sieci 30/2019 (345)
Komunizm, młodość i rock’n’roll – Monika Jurczak – Czasopismo hungarystyczne "Magyazyn", 24 sierpnia 2019
"Daleko stąd jest Londyn, Missisipi jeszcze dalej,
Jednak tu, na placu Moskwy, powiadam raczej,
Że Europa jest stara, Ameryka młoda,
Lecz łączy je duch rock and rolla."
László Földes „Hobo”, Operetka
(
Słuchaj piosenki na YouTube)
Budapeszt, lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. János Kádár ogłasza powszechną amnestię dla uczestników rewolucji ’56 roku, w mieście trwa odbudowa zniszczonego w czasie wojny mostu Elżbiety, na ulicach pojawiają się nowoczesne automaty z przekąskami, a zespół Omega daje swój pierwszy koncert. Tymczasem na placu Moskwy każdego dnia zbiera się grupa nastolatków. Przyjaciele plotkują o prywatkach, wymieniają się zachodnimi winylami, szukają sposobów na zarobienie kieszonkowego, a także zastanawiają się, jakby to było wszcząć nowe powstanie, i snują plany ucieczki za żelazną kurtynę. Nie wiedzą tylko jeszcze, że ich każdy ruch obserwują tajne służby, a w swoim gronie mają kogoś, kto ich wkrótce zdradzi. Książka Zsolta Berty to historia pierwszych miłości, młodzieńczych marzeń i gorzkich rozczarowań, pierwszych kroków w dorosłość i pierwszych życiowych porażek. To opowieść o wolności w cieniu czerwonej gwiazdy. O tym, że każdy, nawet najmniejszy wybór ma swoją wielką cenę.
Komentarz tłumacza Daniela Warmuza: Czy pamiętacie Chłopców z placu Moskwy, bohaterów powieści Zsolta Berty, której fragment ponad dwa lata temu drukował Akcent - czasopismo literackie? Wiosną tego roku Zsolt, Gyula, Ákos i reszta "kelefiarzy" powrócą! Szykujcie się na ponad 500 stron literackiej przygody z węgierską historią w tle!
Berta Zsolt: Chłopcy z placu Moskwy - Saga o węgierskiej młodzieży lat 60Oryginalny tytuł książki po węgiersku: Kalef
Cena: HUF 4000
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza RYTM
Wydanie oryginalne: Wydawnictwo Magyar Napló, Węgry, 2014
Rok wydania:2019
ISBN Węgry: 978 963 884 679 2
ISBN Polska: 978 837 399 817 9
Język: polski,język oryginalny: węgierski
Objętość książki: 568 stron (wydanie węgierskie)
Format:200x130 mm (wydanie węgierskie)
Waga: 600 gram
Zamów książkę
Książka została wydana przy wsparciu finansowym Nemzeti Kulturális Alap (Narodowy Fundusz Kultury) w Budapeszcie (Węgry), we współpracy z Ambasadą Węgier w Warszawie i Węgierskim Instytutem Kultury w Warszawie. Wydawca dziękuje za pomoc przy publikacji książki
Instytutowi Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka.
Projekt graficzny okładki i stron tytułowych: Jacek Tofil
Fragment 1.
Liczę wszystkich, jest nas siedemnaścioro, siedzimy na poręczy jeden obok drugiego, wyglądamy jak jaskółki na drucie telegraficznym. Słychać nawet podobne skwierczenie, gdy przekazujemy sobie szeptem ostrzeżenie:
– Gliny.
Faktycznie. Zza rogu gmachu poczty wyłania się patrol. Natychmiast przechodzą przez jezdnię i idą w naszym kierunku. Przy ich biodrach kołyszą się gumowe pałki, uderzają o długie poły płaszczy, te zaś o cholewy czarnych kamaszy. Przyjmujemy przyzwoitą postawę ciała, choć nie wiemy do końca, jak powinna wyglądać, ale robimy, co podpowiada nam intuicja. W każdym razie nikt nie bryka, nie tańczy, nie krzyczy, siedzimy sobie ładnie i rozmawiamy po cichu, by milczenie też nie wydało się zbyt podejrzane. Milicjanci dochodzą do nas, ale nie zatrzymują się, patrzą tylko surowym wzrokiem, Dieduszka chwyta pałkę i pomachuje nią w naszą stronę.
– Zejść z barierki, chłopcy!
Jest starszy rangą. Rzadko nas dręczy, a i wtedy postępuje bardziej jak pedagog niż bezduszny glina. Mój ulubiony dzielnicowy. Oddalają się powoli, zaś my równocześnie zeskakujemy z poręczy i – cóż innego moglibyśmy zrobić – ustawiamy się do nich rzędem jak na apelu. Są już kilka metrów od nas. Glista robi parę kroków w ich stronę, staje na baczność i wystawiając przed siebie rękę, pozdrawia ich na wzór Wehrmachtu. A przynajmniej ich plecy. Co za dureń. I tchórz zarazem. Patrzę w dół na plac, raczej nikt tego nie widział. Światła z okien poczty działają oślepiająco, że trudno dostrzec, czy ktoś tam jest. Na rogu stoi mężczyzna w prochowcu, fotografuje jakąś kobietę, z nami i Kalefem w tle. Nie zwracają na nas uwagi. To pewnie turyści. Glista opuszcza rękę. Minor spluwa na chodnik, dokładnie przed nogi Glisty, ten zaś krnąbrnie zadziera brodę i wskakuje z powrotem na poręcz. Patrol znika w ulicy Várfok, dołączamy do Glisty, oddychamy głęboko, śmiejemy się.
– Niech mnie, niewiele brakowało, a nie mam przy sobie dowodu.
Kiedyś urzędowaliśmy na dole na przystanku szóstki, ale milicjanci przepędzili nas stamtąd, zabronili urządzać zgromadzeń na placu. No to przenieśliśmy się na górę, na barierki. To teraz nasza baza. Tu nas tolerują. Jeszcze.
Pikczer robi zdjęcie. Z aparatem Pajtás w ręce dyryguje nami:
– Ustawcie się przed ścianą! Robimy rozstrzelanie.
Z podniesionymi rękoma stoimy pod murem, Glista kilka kroków przed nami, z kijem w dłoni oddaje w nas serię pocisków, ktoś pada jak długi. Trwa egzekucja, ale nie wczuwamy się należycie w role, pękamy ze śmiechu, stroimy głupie miny. Zaczyna się wiosna, drzewa puszczają pąki, jest coraz cieplej i już na dobre świeci słońce. Jest nam lekko, co więcej, czujemy się nieważcy.
Fragment 2.
Kradzież tablicy z pięćdziesiątki szóstki to wcale niełatwe zadanie. Wystarczy, że do tramwaju wsiądzie dwóch młodzieniaszków o nierówno przyciętych włosach za uszami, a motorniczy już częściej patrzy do tyłu niż przed siebie. Również pasażerowie stają natychmiast na warcie. Rabunkiem trudni się jednak nie tylko młodzież. Przerodziło się to w prawdziwy lokalny zwyczaj, co więcej, ściągają w tym celu też z innych dzielnic miasta. Zdarzało się nawet, że dwóch milicjantów nie robiło nic innego, tylko pilnowało tej trasy. Jeździli od Kalefa do pętli przy Chłodnej Dolinie* na wzgórzach Budy. Ale nie mogli być równocześnie w każdym wagonie, na próżno przesiadali się z jednego do drugiego. W końcu zaniechali tego zupełnie. (…)
Zgrzytanie, szczękanie, dzwonienie. Tramwaj zatrzymuje się na przystanku. Dostrzegamy Minora na schodach. Gwiżdżemy, wskakujemy na pokład. Trzęsąc się, tramwaj rusza z piskiem. Minor biegnie przez plac. Jest niższy nawet od Słoniola, ale ma siłę w nogach. Wychylam się z podestu, podaję mu rękę, Gyula trzyma mnie z tyłu za pasek od spodni. Minor chwyta się mojego nadgarstka, ja jego, i próbując złapać oddech, wskakuje z uśmiechem na twarzy. W samą porę, Minor jest niezawodny w takich sprawach. Wolnym krokiem idzie na przód wagonu. Już sama jego drobna postura przykuwa uwagę, a co dopiero długaśny, stary, skórzany płaszcz, którym zamiata podłogę, bo mama Minora skróciła tylko rękawy. Pora na ostatnie uderzenie. Minor sięga do głębokiej, wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciąga z niej prawdziwą tramwajową poręcz, której jeden z końców Gyula wygiął w hak. Unosi ją, wyciąga się i gwiżdżąc, zaczepia ją o skórzany uchwyt dyndający u sufitu. Kilku pasażerów uśmiecha się, niektórzy są zgorszeni, inni gapią się głupkowato, ale pewne jest, że mamy tylko minutę, by ściągnąć tablicę i schować ją pod ubranie. Nim ktokolwiek odkryje kradzież, wskazane jest wysiąść czym prędzej, dlatego Minor rozpoczyna swoje przedstawienie dopiero przystanek przed punktem wysiadkowym.
Fragment 3. (po węgierski) – Czasopismo literackie 'Magyar Napló', 2013. maj, pp. 30-38.
Fragment 4. (po węgierski) – Czasopismo literackie 'Magyar Napló', 2010. wrzesień, pp. 37-44.